Codzienne życie w Hogwarcie płynęło sobie spokojnie. Dzień za dniem,
tydzień za tygodniem, aż w końcu mijały miesiące za miesiącami. Dopiero było
rozpoczęcie roku szkolnego, a teraz? Drugi semestr zaczął się już jakiś czas
temu, lekcje toczyły się swoim tempem, a uczniowie zamiast o nauce myśleli o
nadchodzącym święcie zakochanych. Tak, luty był okresem, w którym mało kto
skupiał się na zajęciach prowadzonych przez kadrę nauczycielską, na zadaniach
domowych, czy nawet na zwykłym czytaniu książek. W lutym wszyscy myśleli tylko
o jednym, z kim i czy w ogóle gdzieś wyjdą tego jednego dnia. Niektórzy mieli
już swoje miłości, niepewni odwzajemnienia bardzo stresowali się czternastym
lutego. Inni, szczęśliwsi, mieli już swoje pary i to z nimi planowali spędzić
wieczór zakochanych, na ostatni guzik dopinając szczegóły rezerwacji i
prezentów dla swoich drugich połówek. Byli wśród tych wszystkich uczniów też
tacy, którzy nie planowali niczego, ani nie mieli w swym sercu nikogo, dla kogo
chciałoby ono bić. Byli po prostu samotni i wbrew pozorom, nie wszystkim to
przeszkadzało.
W tej chwili jednak Addyson miała problem większy, niż brak chłopca, z
którym mogłaby się miziać po kątach i zbierać za to ujemne punkty. W tym
jednym, konkretnym momencie, cały jej świat znowu stanął w miejscu i
najzwyczajniej sobie z niej zakpił. Spieszyła się – z jednych zajęć na kolejne.
Niby mieli piętnaście minut na dotarcie z parteru na czwarte piętro, jednak po
drodze zatrzymała ją profesor Fletcher, chcąc upewnić się, czy panna Clemen
pamięta o nadchodzących dodatkowych zajęciach z zielarstwa. Oczywiście, że
pamiętała. Ale nie to było teraz istotne. Przeszkoda, której nie potrafiła
pokonać pojawiła się zaledwie dziesięć metrów od wejścia do sali numerologii,
gdzie właśnie odbywały się zajęcia prowadzone przez opiekuna jej domu. Do
profesora Bułhakowa nie należało się spóźniać nawet o sekundę, a jednak
wiedziała, że nie zdąży. To było kilka prostych kroków dla kogoś innego. Dla
niej przeszkoda oznaczała wyprawę naokoło, przez ogromny zamek – na pewno jej
się nie uda na czas.
A wspomniany kłopot siedział sobie radośnie na środku korytarza i
czyścił futerko, szykując się radośnie do kolejnej drzemki. Koty były jej zmorą
od zawsze, a w Hogwarcie się od nich po prostu roiło. Uczniowie, nauczyciele…
Wszyscy, jak te typowe czarownice z mugolskich bajek, lubowali się w
towarzystwie kociąt, najlepiej tych czarnych. Na każdym więc kroku czaiło się
dla niej niebezpieczeństwo. Na każdym zakręcie mogła spodziewać się
zawału serca. Starała się, naprawdę starała, unikać ich, jak tylko się dało.
Niestety, nie zawsze jej to wychodziło.
Stała więc w bezpiecznej odległości, czując się całkowicie bezsilna.
Wstyd było się do tego przyznać, nie chciała, by ktokolwiek zobaczył ją
trzęsącą majtkami przed kotkiem. Wystarczyło już, że wszyscy i tak śmiali się z
Puchonów i nazywali ich kurczaczkami. A oni przecież byli dumnymi i pewnymi
siebie Borsukami! Nie mogła dopuścić do tego, by osoby pokroju Hennessy śmiały
się z jej domu jeszcze bardziej. I mimo ogromnej chęci przejścia obok tego
potwora… Po prostu nie potrafiła. Czuła, jak do oczu napływają jej łzy, a
ciałem wstrząsnął dreszcz.
— Hej Addyson. Co jest? — Poczuła na swoim ramieniu rękę chwilę po
tym, jak do jej uszu dotarł znajomy głos. Podskoczyła w miejscu i momentalnie
odwróciła twarz w stronę znanego jej Puchona, mając nadzieję, że ten nie
zauważy jej przeszklonych oczu.
— Nic takiego. — Skłamała nie chcąc przyznać się do strachu. —
I cześć, Theo. — Dodała po chwili zdając sobie sprawę z tego, że wcześniej
zapomniała się przywitać. Znali się przecież całkiem dobrze, obydwoje byli z
Hufflepuffu, byli prefektami i uczęszczali na kilka wspólnych lekcji.
— A może jednak coś? — Zapytał Callaghan uśmiechając się do niej
znacząco. Addyson mogła udawać, że nie ma problemu, jednak wszyscy w
dormitorium wiedzieli, czego tak naprawdę dziewczyna się boi. Poza tym, czasem
ją obserwował i po prostu nie umknęło to jego uwadze.
— Nie Theo, nic. Spieszę się na Numerologię. — Puchonka
zdecydowanie chciała wyminąć temat. Zrobiła nawet jeden krok w przód, lecz
bardzo szybko jej oczy po raz kolejny ujrzały czarną, puchatą kulkę, która
zgrabnie lizała sobie genitalia, a ciało panny Clemen zatrzymało się wpół
ruchu. No, po prostu najpiękniejszy widok świata.
— No już, już. Nie złość się tak. — Śmiech chłopaka dotarł do jej
uszu, a na policzki wypłynął rumieniec wstydu i… Trochę złości. Nie lubiła, gdy
ją traktowano w taki sposób. Z resztą, ona w ogóle nie lubiła rozmawiać z
innymi. Wolała czytać książki, one bowiem nie oceniały. Chciała coś
odpowiedzieć, naprawdę. Nie zdążyła jednak wymyślić, co by to miało być, gdy
Theodore odsunął się od niej i podszedł do kota przeganiając go z drogi panny
Clemen. Uśmiechnął się do niej i nie powiedział nic, miał wrażenie, że każdy
komentarz mógłby jedynie pogorszyć sprawę. Ona również nie wiedziała, co
powiedzieć, więc po prostu milczała. Tak było do czasu, gdy na zakręcie nie
ujrzała sylwetki spieszącego na własne zajęcia profesora.
— Muszę już iść, do później. — Mruknęła przebiegając obok niego i
kierując się do sali. Była mu naprawdę wdzięczna za to, że jej pomógł. Jednak
duma nie pozwoliła jej za to podziękować na głos.
— Pamiętaj o spotkaniu prefektów w niedzielę. — Powiedział jej na
pożegnanie i po chwili stracił ją z oczu. Skinął głową Bułhakowowi, który
dosłownie pół minuty później przekroczył próg swojego królestwa.
Przez cały piątek i całą sobotę zdawała się być wyjątkowo zajęta. Dużo
prac domowych, w tym tworzenie talizmanu na Starożytne Runy, zajmowało jej
myśli i sprawiało, że patrzyła tęsknie na leżącą na biurku książkę. Pożyczyła
ją dopiero kilka dni temu od Wittermore i nie miała jeszcze okazji nawet
zajrzeć do środka, a co dopiero o przeczytaniu chociaż jednego rozdziału.
Księga kusiła ją niemiłosiernie, jednak zdecydowanie odrzuciła myśli o „kilku
minutkach” i powróciła do zadania, które pochłonęło jej tak naprawdę całe dwa
dni. Nie wychodziła więc ze swojego pokoju prawie w ogóle, nie widziała się z
nikim i nieudało jej się wpaść na Theo, by w zaciszu podziękować mu za pomoc –
bo im dłużej o tym myślała, tym bardziej była pewna, że powinna była to zrobić.
Niedziela zaczęła się bardzo spokojnie, wszędzie panował miłosny,
cukierkowy nastrój, jak co roku w walentynki. Addyson tego dnia była jednak zajęta
obowiązkami prefekta, wypadało bowiem comiesięczne spotkanie, na którym
podsumowywali, co działo się w szkole i komu odejmowali punkty. Prefekt
Naczelny dawał im wtedy zazwyczaj jakieś wytyczne i po patrolach mogli wrócić
do siebie. Takiego obrotu spraw spodziewała się i dzisiaj, być może byłoby to
trochę krótsze ze względu na wyjątkowość dnia, w którym każdy tak naprawdę
chciał zająć się swoimi sercowymi sprawami. No dobrze, każdy poza nią, bo ona
takowych nie miała. Nawet Kaylin zdawała się cieszyć z powodu tego dnia, a
przecież by się tego po Krukonce nie spodziewała.
Kiedy weszła do sali spotkało ją spore zaskoczenie. Siedział w niej
tylko Callaghan, kładąc na ławce głowę i ziewając cicho. Widać było, że był
znudzony. Clemen spojrzała na zegarek, by sprawdzić, czy aby się nie spóźniła.
Ale nie, o ile nie pomyliła godzin (aż na biegu zajrzała do kalendarz, by być
pewną) to mieli jeszcze jakieś pięć minut do rozpoczęcia spotkania. Niepewnym
krokiem podeszła więc do miejsca, w którym siedział Theodore i dosiadła się do
niego z delikatnym uśmiechem.
— Cześć. Nikogo jeszcze nie ma? — Zapytała chcąc rozpocząć jakąś
miłą rozmowę. Sama nie wiedziała, jak zacząć podziękowania, więc uznała, że
rozmowa o niczym będzie świetnym wstępem.
— Nie. To dziwne, bo zarówno Malfoyowie, jak i Wittermore to czasowi
naziści. Ciekawe, co się stało. — Odpowiedział z uśmiechem i opierając
głowę na dłoni przyglądał jej się przez dłuższą chwilę. Clemen nie wiedziała
czemu, ale poczuła silniejsze uderzenie serca i zrobiło jej się jakoś tak…
cieplej.
Przez chwilę panowała między nimi cisza, bo ani jedno ani drugie nie
wiedziało, o czym rozmawiać. Czas mijał, a do sali nikt nie wchodził, oni
siedzieli, czekali i od czasu do czasu rzucili do siebie kilka zdań, tak żeby
podtrzymać rozmowę. W pewnym momencie Callaghan wyciągnął Wielorazowego
Wisielca i po prostu zaczęli w niego grać, nie zwracając już uwagi na to, że
teoretycznie mogliby się rozejść. Pół godziny po wyznaczonym czasie, choć
wszelka logika mówiła, że nikt już nie przyjdzie, w drzwiach pojawił się lekko
zdyszany Mascius, który spojrzał na nich z lekkim zdumieniem, ale i ulgą.
— Nadal jesteście. Świetnie. — Wysapał i wszedł do środka kładąc
na pierwszej ławce swój notes. Potem spojrzał na zegarek.
— Przepraszam za spóźnienie, ale… Coś mi wypadło. — Mruknął
zdecydowanie nie wyrażając chęci na zwierzenia. Spojrzał na nich badawczym
wzrokiem, a potem odchrząknął.
— Skoro jesteśmy już wszyscy, możemy zacząć. Trochę mi się spieszy,
więc skrócę całe spotkanie. — Powiedział. Addyson przez chwilę
zastanawiała się, z kim umówił się Ślizgon, bo to, że miał w planach randkę
było po prostu pewne. Nie było jednak pewne z kim, bo widywano go w
towarzystwie różnych dziewcząt.
— Właściwie to nie jesteśmy wszyscy… — Zaczął Theodore, jednak zimne
spojrzenie Malfoya przerwało mu w połowie. Puchon zamknął się i już nic nie
powiedział, nie chcąc irytować pana-jestem-taki-idealny.
— Isabelle źle się poczuła, Wittermore wysłała mi sowę, że nie
przyjdzie, bo profesor Bułhakow czegoś od niej chciał. Więc tak, jesteśmy
wszyscy. — Odchrząknął. — Miałem omówić z wami sytuację z ostatnich
zajęć zaklęć, ale w takim składzie to nie ma sensu. Przełożymy to więc na
następne spotkanie. Teraz powiem tylko, że trzeba zrobić patrol po wszystkich
piętrach – są walentynki pewnie spora część hołoty próbuje się całkiem nieźle
bawić gdzieś po kątach, niekoniecznie zgodnie z regulaminem. Ja nie mam jednak
czasu, więc wszystko spada na was. Życzę miłego wieczoru, dajcie znać jak
poszło jakoś jutro z rana. Liczę na całkiem niezły raport, a tymczasem do
następnego. — Jeszcze mówiąc to złapał za notes i po prostu wyszedł z
sali.
Puchoni przez chwilę siedzieli w ciszy, patrząc się w miejsce, w którym
jeszcze przed chwilą znajdował się ich starszy kolega. Potem jednak po sali rozniósł
się śmiech Theodora, który pokręcił głową z rozbawieniem.
— Czy mi się wydaje, czy właśnie daliśmy się wykorzystać, jak ostatni
idioci? — Zapytał dopiero, gdy przestał się śmiać. Nic dziwnego, że o
Puchonach chodziły takie, a nie inne plotki, jeżeli członkowie Hufflepuffu
zawsze kończyli w ten sposób.
— Jeżeli masz coś zaplanowanego to możesz iść. Uznajmy, że w ramach
podziękowania za piątkową pomoc pójdę na patrol sama, a raport napiszę za nas
dwoje. Ja i tak nie robiłabym niczego ważnego. — Addyson uśmiechnęła się
tym swoim uroczym, choć bardzo nieśmiałym i nieczęsto widywanym uśmiechem.
Callaghan jednak pokręcił głową i wstał z miejsca popędzając ją, by zrobiło to
samo.
— Nigdzie się nie spieszę. I nie zostawiłbym cię z tym wszystkim samej.
Wychodzi więc na to, że jesteś na mnie skazana tego wieczoru, czy tego chcesz,
czy nie. Mam nadzieję, że nie jestem najgorszą randką walentynkową w twoim
życiu, bo jednak byłoby mi trochę smutno. — Powiedział wsadzając ręce w
kieszenie i patrząc gdzieś w stronę drzwi, jakby dawał jej tym znak, że im
szybciej zaczną, tym szybciej skończą. Puchonka zarumieniła się tylko, nie
przywykła bowiem do tego, by ludzie – zwłaszcza chłopcy – traktowali ją w taki
sposób. No i samo słowo randka sprawiało, że na jej policzkach pojawiała się
kolejna warstwa rumieńców zawstydzenia. Kiwnęła głową i razem wyszli z sali.
Chodzenie po korytarzach nie było niczym niezwykłym. Zazwyczaj parowana
była z którąś z dziewcząt, więc był to tak naprawdę pierwszy raz, gdy obchód
robili wspólnie. Z początku było dosyć niezręcznie i cicho, jednak przy
trzeciej przyłapanej na mizianiu się po kątach parze zaczęło im być wesoło.
Żartowali, obstawiali w jakiej pozycji zastaną kolejnych uczniów i przede
wszystkim – rozmawiali. Clemen nie sądziła, że Theo może być tak pozytywny, to
znaczy – zawsze wiedziała, że jest miły i sympatyczny. Tego dnia jednak poznała
go lepiej i sama się trochę przed nim otworzyła.
Po wykonanym
obchodzie i wspólnym napisaniu raportu udali się do pokoju wspólnego, gdzie
zgodnie z własnymi oczekiwaniami nie zastali nikogo. Pozwolili więc sobie
usiąść na kanapie, właściwie to rozwalić się jak władcy tego przybytku (którymi
prawie byli, w końcu prefekci mieli zupełnie inne prawa) i zabrali się za grę w
karty. W międzyczasie Addyson podzieliła się z nim opowieścią o swojej
ulubionej książce, on opowiedział jej o swoich treningach z nauczycielem
transmutacji. O upływającym czasie zorientowali się dopiero, gdy zaczęło świtać,
a do pokoju zaczęli wracać ich koledzy. Niebawem trzeba było iść za zajęcia, a
oni jako prefekci nie mogli się przecież spóźnić. Pożegnali się więc grzecznie,
a potem każde ruszyło w stronę swojego dormitorium. Nim to się jednak stało,
ręka Theo spoczęła na głowie Addyson i poczochrała ją po głowie. Zaczerwieniona
uciekła szybko do pokoju i przez cały dzień nie potrafiła wyrzucić go z głowy.
Tak właśnie Addyson Clemen dołączyła do szerokiego grona zakochanych w
Hogwarcie.
Opowiadanie napisane zostało na walentynkowy konkurs na Mortisie. Wszystko dzieje się w uniwersum Harrego Pottera, a bohaterami są postacie Addyson i Theo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz