Dzień, jak co dzień. Wstałam rano, umyłam się, zjadłam śniadanie na
biegu i pojechałam do pracy. Zapowiadało się na burzę, lecz mnie to w ogóle nie
obchodziło. Wydawało mi się, że świat nie może być już bardziej szary. Dopadła
mnie rutyna, która powoli wyniszczała moją duszę. Miałam trzydzieści pięć lat,
mieszkałam z dwoma kotami i nie posiadałam praktycznie żadnego życia
towarzyskiego. Liczyła się dla mnie tylko sama praca, a raczej ta część z nią
związana, która dotyczyła samodoskonalenia. Byłam lekarzem, neurologiem. Nie
obchodzili mnie sami pacjenci, co ich przypadki. Pod tym względem musiałam być
podobna do osławionego doktora House'a z lubianego przez wszystkich serialu.
Nie mogę jednak tego w żaden sposób potwierdzić lub zaprzeczyć, gdyż nigdy nie
oglądałam tego typu programów. Nie miałam na to czasu. Zawsze brałam dodatkowe
dyżury, a gdy tylko przychodziłam do domu, szłam spać. Moje życie było
codzienną walką z samą sobą i swoimi umiejętnościami. Odnosiłam wiele sukcesów,
porażki jednak przyjmowałam bardzo osobiście. Wielu moich pacjentów umarło. W
moim sercu nie było krzty smutku, jedynie zawód. Zawód na samej sobie.
Tego dnia wszystko wyglądało normalnie. Poranna kawa, podróż
samochodem, wejście do szpitala przy Zachodniej. Przywitałam się z
pielęgniarkami i udałam do swojego gabinetu. Przebrałam się w strój roboczy i
przetarłam oczy. Szczerze mówiąc, byłam zmęczona. Tak zmęczona, jak nigdy, ale
przecież musiałam pracować. Usiadłam na krześle przy biurku i zaczęłam
przeglądać karty swoich pacjentów. W szczególności byli to starsi ludzie
cierpiący na choroby wyniszczające komórki mózgu. Z takimi ludźmi kontakt
zawsze był ograniczony, toteż nie miałam zbytniej okazji przeprowadzać z nimi
jakichkolwiek rozmów. Inną sprawą było to, że nie czułam takiej potrzeby
Stukanie do drzwi wyrwało mnie z zamyślenia. W przejściu stała jedna z
pielęgniarek pracujących w szpitalu od kilku miesięcy. Nadal wyglądała na
odrobinę wystraszoną. Nie dziwiłam jej się, zwłaszcza, iż trafiła do nas chwilę
po zakończeniu szkoły. Takie są zazwyczaj po prostu nie przystosowane do tego,
co dzieje się na oddziałach. W ręku trzymała żółtą teczkę.
— Ma pani nowego pacjenta. Przysłali go z Franciszkańskiej. —
Kobieta mówiła cicho, ledwo się ją słyszało. Mimo to, miała jeden z tych
głosów, których lubiło się słuchać.
— Rozumiem, podaj kartę. — Bez słowa wykonała moje polecenie. Gdy
papiery znalazły się w moich rękach od razu zaczęłam czytać.
„Gabriel Zdanowski, lat dwadzieścia pięć. Choroba potwierdzona:
złośliwy nowotwór mózgu. Nieoperacyjny.”
Westchnęłam cicho. Trafił mi się kolejny przypadek bez wyjścia.
Ostatnio, mimo iż medycyna idzie cały czas do przodu, czułam się taka bezsilna.
Wciąż nie było leku na raka, a chorych coraz więcej. Pierwszy raz w życiu
poczułam, że jest mi kogoś żal. Chłopak miał dwadzieścia pięć lat, całe życie
było przed nim. A tymczasem musiał pogodzić się ze śmiercią. Dlaczego więc
przysłali go do naszego szpitala? Czy nie powinien był spędzać ostatnich chwil
w domu z bliskimi?
Zajrzałam do karty, sprawdzając postęp choroby. Być może miał przed
sobą jeszcze kilka miesięcy, a leki byłyby w stanie poprawić jego samopoczucie.
Nie znalazłam żadnych rentgenów, co bardzo mnie zdziwiło. Z drugiej strony
wiedziałam, że takie rzeczy po prostu się gubią. Ciężko mi było to
zaakceptować, ale lekarze i pielęgniarki to tak naprawdę mało ogarnięte osoby,
którym umykają szczegóły. Podniosłam się z krzesła i skierowałam do wyjścia.
Nadszedł czas, by zająć się pracą.
Słońce świeciło wysoko na niebie i przedostawało się radośnie przez
szyby okien. Szłam raźnym krokiem trzymając pod pachą żółtą teczkę. Witałam się
z pacjentami i spokojnie odpowiadałam na pytania, jakie mi zadawali. Nawet
jeżeli już kiedyś udzielałam na nie odpowiedzi. Należałam raczej do cierpliwych
osób i nie sprawiało mi problemu powtarzanie tego samego. Zapatrzyłam się na
przyszpitalny park i niefortunnie na kogoś wpadłam. Dokumenty wyleciały mi z
rąk, więc szybko się po nie schyliłam.
— Przepraszam. — Powiedziałam cicho, nie spoglądając nawet na
osobę, w którą uderzyłam.
— Mnie nie musisz przepraszać. — Męski, wesoły głos dotarł do
moich uszu. — Stało się coś?
— Nie, po prostu się zamyśliłam. — Odpowiedziałam na pytanie
starając się, by mój głos brzmiał sympatycznie. Wzrok zatrzymał się na twarzy
mężczyzny, którego bardzo dobrze znałam. Był chirurgiem, kardiologiem i często
zdarzało nam się spędzać razem przerwy obiadowe. Miał trzydzieści dziewięć lat,
a na czarnych włosach ani jednego śladu siwizny. Często zastanawiałam się, jak
to możliwe przy takiej pracy jak ta.
— Hmmm, czyżby nasza mała Rozalia miała jakieś dylematy? — Zaśmiał
się, lubiłam gdy to robił. — Może podzielisz się nimi ze swoim kolegą po
fachu?
— To nie dylematy. — Podał mi jeden z dokumentów, które wypadły z
teczki i pomagał pozbierać resztę. — Mam nowego pacjenta. Powinnam się do
niego raczej pośpieszyć. Trzeba zrobić rentgen i określić ile czasu mu zostało.
— Ach, kolejny z tych, dla których nie ma już nadziei?
— Tak, a jego dokumentacja jest nie pełna. — Podniosłam się i
wyprostowałam. — Rozumiesz? Ktoś znowu odwalił fuszerkę, a ja muszę po nim
sprzątać!
— Boli cię to, że musisz zrobić coś za kogoś, czy po prostu cały czas
wierzysz, że nie jest tak źle? Roz, znam cię na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że
nie znosisz chorób, których nie potrafisz pokonać.
— On ma raka mózgu Dawid. Tak rozległego, że nawet nie marzę o walce z
nim. — Westchnął. Dobrze wiedziałam, że nie tyle się poddał, co nie chciał
wszczynać dyskusji w tym momencie.
— Kolacja dzisiaj wieczorem? — Zapytał cicho i poklepał mnie po
głowie. Byłam dorosłą kobietą, a mimo to, lubiłam gdy mnie tak traktował.
— Kończę dzisiaj o dwudziestej pierwszej.
— Będę czekał. — Uśmiechnął się ciepło i ruszył dalej. Stałam w
miejscu i zastanawiałam się, co właściwie miałam zrobić. Po chwili przypomniało
mi się wszystko i oddychając lekko weszłam do sali trzydziestej piątej na
drugim piętrze.
Sześć łóżek, wszystkie zajęte. Tak ostatnio wyglądał oddział
neurologii. Pacjentów mieliśmy coraz więcej, co jednocześnie mnie niepokoiło
i... radowało. Lubiłam swoją pracę, a także wyzwania jakie mi stawiała.
— O, pani doktor! — Pomachał do mnie jeden ze starszych pacjentów.
Większość z nich była dawno po pięćdziesiątce. — Termin operacji ustalony
na jutro, tak?
— Tak panie Razowski. — Uśmiechnęłam się i podeszłam na chwilę do
łóżka. — Jak się pan czuje? Wszystko w porządku?
— Czuję się lepiej niż przez ostatni miesiąc. — Usłyszałam w głębi
sali śmiech pielęgniarki i jakiegoś chłopaka. Cóż, romansowanie w pracy powinno
być zakazane, zwłaszcza z pacjentami. Westchnęłam.
— To bardzo dobrze. Gdyby jednak coś się zmieniło, proszę natychmiast
informować. — Skierowałam się do ostatniego łóżka, ukrytego za rogiem. Tak
jak się spodziewałam, to stamtąd rozbrzmiewał wesoły śmiech siostry. Spojrzałam
na nią karcącym wzrokiem. Chyba się wystraszyła, bo zamilkła momentalnie.
— Dzień dobry, pan Gabriel Zdanowski, tak? — Zapytałam patrząc w
kartę.
— Tak, to ja. — Odpowiedział wesoło. Zdziwiło mnie to. Pacjenci w
takim stanie zazwyczaj są najzwyczajniej w świecie smutni. A już na pewno nie
mają tyle pozytywnej energii, którą mogliby rozsiewać po całym szpitalu.
— W teczce brakuje kilku wyników badań, więc żeby zaoszczędzić czasu na
ich szukanie trzeba będzie wszystko powtórzyć. — Spojrzałam na niego.
Serce zacisnęło mi się mocno. Był młody, to wiedziałam już wcześniej. Twarz
miał zmęczoną od choroby, mimo to uśmiech z niej nie znikał. Brązowe, potargane
włosy ewidentnie wymagały podcięcia. Żywe, zielone oczy wpatrywały się we mnie
radośnie.
— Rozumiem, które badanie trzeba powtórzyć? — Zapytał odsuwając
kołdrę i wstając.
— Rezonans i rentgen. Dodatkowo pobierzemy próbkę krwi. —
Powiedziałam machinalnie przyglądając mu się. Zgłupiałam. Czy tak powinien
wyglądać ktoś, komu zostało tak mało czasu? Nie rozumiałam.
— Mam czekać na badania, czy zrobimy je od razu? — Zawadiacki
uśmiech spoczął na jego twarzy, a wzrok lustrował mnie od dołu do góry.
— Siostro, proszę zarezerwować rentgen i rezonans. — Mówiłam
spokojnie, starając się myśleć logicznie.
— Już się robi. — Zniknęła za drzwiami wykonując moje polecenie.
— A pan niech lepiej usiądzie. Trzeba oszczędzać siły, nachodzi się pan
jeszcze dzisiaj.
— Po cóż się oszczędzać? Życie trzeba przejść bez odpoczynku. —
Podszedł do okna i obserwował biegające po boisku dzieci. Nic na to nie
odpowiedziałam. Patrzyłam tylko i zastanawiałam się, jak to możliwe, że umierający
człowiek ma więcej werwy niż ja.
— Pójdziemy do mojego gabinetu. — Zadecydowałam, a on odwrócił się
w moją stronę z uśmiechem.
Siedział na krześle i wpatrywał się w słońce za oknem. Nie mówił nic, a
ja nie miałam pomysłu, jak rozpocząć rozmowę. Wiedziałam jednak, że muszę
poruszyć kilka ważnych kwestii. Był już po badaniach, których wyniki nie zajęły
dużo czasu. Teraz tylko trzeba przebadać próbki krwi, ale na to można poczekać.
— Panie Zdanowski... — Zaczęłam cicho. — Nie wiem, czy zdaje
sobie pan sprawę z pańskiego położenia...
— Został mi miesiąc życia, tak? — Odpowiedział jakby od
niechcenia. — Tak mówił poprzedni lekarz.
— Czyli jednak orientuje się pan w sytuacji. Dobrze, proszę mnie
uważnie posłuchać. W kartotece nie było wyników badań, jakie przeprowadzał
pański ostatni lekarz, ale ze smutkiem muszę stwierdzić, że jest dużo gorzej
niż w raporcie jaki dostałam.
— Ach. — Powiedział tylko tyle, oparł głowę o krzesło i uśmiechnął
się do mnie ciepło. — Niech się pani tak nie martwi, to nie zdrowo.
— To poważna sytuacja! — Wyprowadził mnie z równowagi. Jak można
aż tak bardzo nie dbać o swoje życie?
— Wiem. — Mruknął cicho i nachylił się w stronę mojego biurka. -
Ile ma pani lat?
— Trzydzieści pięć. — Pominęłam uwagę, iż kobiet o wiek się nie
pyta, bo byłam ciekawa do czego zmierza.
— Jestem o dziesięć lat młodszy, a muszę umrzeć. To sobie pani teraz
myśli? — Zaśmiał się. — Ale proszę mi powiedzieć... Wolałaby pani,
żebym płakał? Użalał się nad swoim życiem? Ktoś mądry powiedział kiedyś
"staraj się dojrzeć promyk światła tam, gdzie inni widzą tylko
ciemności". To właśnie robię. Podziwiam piękno wschodzącego słońca.
Wielbię każdy dzień. Zostało mi ich tak nie wiele, czemu miałbym je spędzić na
płaczu? — Nic nie odpowiedziałam. Nie wiedziałam, co byłoby odpowiednie w
takiej sytuacji. Milczeliśmy więc jeszcze przez chwilę, po czym on zerwał się z
miejsca.
— Wrócę do sali. Ale mam do pani prośbę.
— Tak?
— Proszę przyjść do mnie jutro.
— To mój obowiązek, panie Zdanowski.
— Gabriel. Proszę mi mówić Gabriel, pani doktor. — Westchnęłam, a
on wyszedł. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że zbliżała się dwudziesta
pierwsza. Dawid już na mnie czekał.
Następnego dnia poszłam do sali trzydziestej piątej i odwiedziłam
Gabriela. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, jakim typem człowieka był, ale jedno
musiałam przyznać. Emanowało od niego mnóstwo pozytywnych uczuć i wbrew samej
sobie chciałam spędzać z nim więcej czasu. Spacerowałam z nim po szpitalu,
rozmawiałam i jadłam podczas przerw obiadowych. Nie wiedzieć czemu, zaczęłam
poświęcać mu zdecydowanie za dużo czasu, jak na zwykłego pacjenta.
— Kiedyś wyjawię ci największą tajemnicę tego świata. — Powiedział
podczas jednego z naszych wspólnych posiłków. — Ale musisz na to jeszcze
trochę poczekać Rozalio.
— Miałeś nie mówić do mnie po imieniu. — Mruknęłam cicho, choć już
dawno przestało mi to przeszkadzać.
— Ale wtedy czuję, że mam choć jedną bliską osobę na tym świecie! —
Zaśmiał się. Przez kilka tygodni, które spędził w naszym szpitalu nie odwiedził
go nikt. Gdy pytałam o rodzinę i znajomych po prostu milczał i uśmiechał się
lekko. Jakby był sam na świecie i nie mógł liczyć na nikogo innego. Być może to
było przyczyną, dla której znalazłam dla niego miejsce w swoim życiu? Dawid
często mówił, że się zmieniałam. Że zaczynałam być bardziej ludzka i przestałam
traktować choroby jako swoich przeciwników. Zaczęłam zwracać uwagę na pacjentów
i byłam bardziej towarzyska. Sama nie wiedziałam, jak się do tego ustosunkować.
W pewnym momencie po prostu przyznałam, że zaprzyjaźniłam się z człowiekiem,
którego niebawem już nie będzie. Gdy o tym myślałam, moje serce zaciskało się
mocno, a w oczach pojawiały się łzy. Gabriel był człowiekiem, który zasługiwał
na życie. Dzięki niemu ludzie w szpitalu odzyskiwali nadzieję, a praca zdawała
się być dużo przyjemniejsza. Uśmiechy na ustach, wesołe rozmowy. Wywierał na
nas wszystkich dobry wpływ.
Z dnia na dzień jednak jego stan był coraz gorszy. Zapominał o drobnych
rzeczach, tracił równowagę. Ostatni tydzień był najgorszy dla ludzi, którzy
zdążyli go poznać i pokochać. Siedziałam w swoim gabinecie, czytając jego kartę
po raz setny. Szukałam chociażby jednej oznaki na to, że można coś jeszcze zrobić.
Drzwi do pomieszczenia otworzyły się cicho. Stał w nich Dawid patrząc na mnie
smutno.
— A więc tutaj się zaszyłaś. Ela powiedziała, że z tym twoim pacjentem
jest coraz gorzej.
— Niestety. — Zamknęłam teczkę i spojrzałam na niego. —
Dlaczego ludzie tacy jak on umierają? — Zaśmiał się gorzko, a ja
zrozumiałam głupotę pytania, które zadałam.
— Nie jesteś już dzieckiem Roz, wiesz, że życie jest niesprawiedliwe. —
Westchnął. — Miałem zamiar porozmawiać z tobą o czymś ważnym, ale zostawimy
to na później. Teraz masz większe zmartwienia.
— O czymś ważnym? — Byłam zdziwiona.
— Tak, ale to może poczekać. — Podszedł do mnie i objął lekko. —
Powinnaś odpocząć. Nic nie poradzisz na to, co nieuniknione. — Kiwnęłam
głową, ale mimo to nie chciałam się poddać.
Dwudziesty trzeci maja. Ten dzień zapamiętam na zawsze. Choć w sumie,
nie wiem, co tak naprawdę się wtedy działo. Miałam obchód, sprawdzałam karty
pacjentów. Tego dnia nie zdążyłam jeszcze odwiedzić swojego ulubieńca, gdy do
sali wbiegła pielęgniarka. Była wystraszona, co automatycznie podniosło mój
poziom adrenaliny.
— Pani doktor, szukałam pani wszędzie. W sali trzydziestej piątej... —
Nie dokończyła, a ja już wybiegłam na korytarz. Rzuciłam wszystko, co miałam w
rękach i pędziłam do pokoju, w którym leżał człowiek, dzięki któremu miesiąc
mojego życia wyglądał tak niezwykle.
— Roza... — Wypowiedział moje imię cicho, gdy tylko pojawiłam się
w drzwiach. Panowie z sali jak i pielęgniarki stały i patrzyły na niego.
Podeszłam do łóżka i złapałam go za dłoń.
— Cicho, nie wypowiadaj niepotrzebnie zbyt wielu słów.
— Pamiętasz... Obiecałem ci, że wyjawię ci tajemnicę świata. —
Kiwnęłam głową. — Chyba nadszedł czas. — Zapadła długa cisza. Ledwo
łapał oddech.
— Miłość. To takie banalne, ale miłość jest tajemnicą tego świata.
— Co ty bredzisz, Gabriel. — Mruknęłam, starając się nie płakać.
Zaśmiał się, co doprowadziło do ataku kaszlu.
— Nie ważne, jak byłoby źle, miłość ratuje dusze. Nie ważne, że
umrzesz, pamięć o tobie zostanie. — Milczałam. Łzy napłynęły mi do oczu,
klęknęłam przy jego głowie.
— Nie zapomnij o mnie, Roz. Niech choć jedna osoba wie, kim byłem. —
Dopiero w tym momencie zobaczyłam, że płakał. Pocałowałam go w czoło i
zacisnęłam mocniej dłoń, w której trzymałam jego rękę.
— Nie zapomnę. Nikt z nas o tobie nie zapomni. — Zaśmiał się.
— Bądź dobrym lekarzem i bardziej zwracaj uwagę na ludzi. —
Mruknął cicho. Zebrało mu się na pouczanie mnie w takim momencie. Chciałam
wygarnąć mu wszystko, jednak nie mogłam wypowiedzieć ani słowa.
— Tak naprawdę... To wszystko ma swoje pozytywy. Gdy umrę, będę mógł
się tobą opiekować. — To były jego ostatnie słowa, które słyszeli wszyscy.
Leżał potem w milczeniu i nim odszedł na zawsze minęło jeszcze parę godzin.
Siedziałam przy nim cały czas. To ja podałam godzinę zgonu i to ja widziałam
uśmiech na jego twarzy, gdy odchodził. Nim jednak jego dusza zniknęła na zawsze
szepnął kilka ważnych słów tak, bym tylko ja mogła je zrozumieć.
Środek nocy, a ja nie zapalałam światła w gabinecie. Siedziałam w
pozycji embrionalnej i płakałam. Ktoś wszedł do środka, ale nie zwracałam na to
uwagi. Poczułam silne ramiona obejmujące mnie. Głowę oparłam na szerokiej
klatce piersiowej.
— Roz... Tak bardzo go kochałaś? — Głos Dawida dochodził do mnie z
opóźnieniem.
— Kochałam? Można tak powiedzieć. — Przytuliłam się do niego
mocno. Czułam jak szybko bije jego serce. — Chociaż sądzę, że zostałam po
prostu przez niego oczarowana. Jego pogoda i optymizm pokazały mi, że moje
życie to szara plama, którą należy pokolorować.
— Pokolorujmy je razem.
— Co?
— Pokolorujmy nasze życia nawzajem. — Odsunął mnie trochę od siebie
i spojrzał prosto w twarz. — Potrzebujemy się nawzajem. Chciałem powiedzieć ci
o tym już dawno temu, ale... Nie potrafiłem. — Zaśmiałam się cicho.
— Zawsze dostrzegaj jasny promień każdej sytuacji.
— Co?
— To mi powiedział. — Uśmiechnęłam się i oparłam o niego ponownie.
Od śmierci Gabriela minęło dziesięć lat. Teraz wiem, że nawet to smutne
wydarzenie miało dobre skutki. Gdyby nie to, ani ja ani Dawid nigdy nie
bylibyśmy w stanie uświadomić sobie swoich własnych uczuć. Lekcja była krótka i
bardzo bolesna, ale dotarła zarówno do mnie, jak i do niego. Nigdy o nim nie
zapomnieliśmy. Zarówno ja jak i mój mąż. Słowa Gabriela stały się naszą domeną.
Miłość rzeczywiście czyniła cuda, choć nie chciałam w to na początku uwierzyć.
Dzięki niemu także zmieniłam się. Stałam się lepszym lekarzem, ale przede
wszystkim... człowiekiem. Wierzę, że jeszcze kiedyś spotkam tego wesołego,
zawsze uśmiechniętego chłopaka i będę mogła mu podziękować. I spełnić
obietnicę, jaką dałam mu w ostatnich sekundach jego życia. Czy go kochałam? Do
tej pory nie mam pojęcia, ale wiem, że w następnym wcieleniu zgodnie z
obietnicą, będę jego. Bo on zdążył pokochać mnie taką, jaką byłam.
Opowiadanie napisane na konkurs w 2013 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz