Obudził się w środku nocy, zlany potem i łzami. Nie był to pierwszy i
zapewne nie ostatni raz. Ciągle śniło mu się to samo - martwe ciało ukochanego
brata, bez którego czuł się pusty. Czuł się niepełny. Jakby zabrakło
wypełniającego go elementu, jakby już nigdy nie mógł być sobą. Tym wesołym, radosnym
chłopakiem, któremu ciągle po głowie chodziły żarty. Świat bez Freda był dla
niego równie okrutny, co świat rządzony przez Voldemorta. George mógłby się
wręcz pokusić o stwierdzenie, że był gorszy. Bo z bratem bliźniakiem zawsze
było raźniej. Bo z bratem bliźniakiem można było przetrwać wszystko,
przezwyciężyć każde zło, każde niepowodzenie. Bo z bratem...
Po policzku
spłynęły mu kolejne łzy, gdy chował twarz w poduszce i zanosił się szlochem.
Był dorosłym mężczyzną a płakał jak dziecko. Co noc, bo co noc przypominał
sobie o tym, że gdy wstanie rano nie będzie mógł się z nim spotkać.
Po kilku godzinach męczarni udało mu się znowu zasnąć. Nie spał jednak
długo, gdy do jego pokoju wkroczyła trzymająca się świetne (a przynajmniej
nieźle udająca) Molly i szturchnęła go w ramię.
— Wstawaj George. Już rano, musisz iść do pracy. — Jej cichy,
spokojny głos dochodził jakby z oddali. Otworzył leniwie oko i westchnął
głośno, przecierając twarz dłonią. Przez chwilę patrzyli na siebie w ciszy,
jakby rozumiejąc. Jakby nie musieli mówić nic więcej – wszak oboje dobrze
wiedzieli. Oboje walczyli z tą pustką, jaka zionęła z leżącego po drugiej
stronie pokoju pustego łóżka.
Gdy kobieta wyszła, wstał powoli i zaczął się ubierać. Niechętnie, bo
komu chciałoby się pracować po takich wydarzeniach? Od śmierci Freda minęły już
trzy miesiące. Dla niego jednak nigdy nie przestanie być to bolesne. On już
nigdy nie spojrzy w lustro nie myśląc o tym, że stracił najlepszego
przyjaciela, o jakim mógłby marzyć. Naciągnął na siebie spodnie i udał się do
łazienki, gdzie zaczął szykować się do nadchodzącego dnia. Podkrążone oczy
mówiły same za siebie, ale nie zwrócił na nie uwagi. Unikał swojego odbicia,
gdy zmieniał opatrunek na uchu. Rana powinna się już zabliźniać, tymczasem
ciągle coś się z niej sączyło. Nie chciała się goić, zupełnie tak, jak jego
serce.
Wyszedł z domu nie jedząc nawet śniadania. Nie chciał siadać przy
stole, gdzie puste krzesło Freda jeszcze bardziej by mu o wszystkim
przypominało. Nie chciał widzieć, jak wszyscy powoli dochodzą do siebie, jak
rozmawiają, jak żartują. Jak śmieją się i opowiadają o planach na przyszłość.
Bo jaką on mógł mieć przyszłość bez Freda? Nawet teraz, gdy wchodził do pracy
nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Sklep był przecież ich dwóch, a
teraz... Teraz tylko on w nim siedział. Nie sprawiało mu to już przyjemności.
Gdy przechadzał się pomiędzy regałami pełnymi niesamowitych dowcipów i
przedmiotów, które tak chętnie kupowano... Myślał tylko o tym, że chciałby
zamknąć to miejsce i nigdy więcej nie patrzeć na rzeczy, które wymyślił razem z
bratem. Z drugiej strony nie chciał stracić sklepu – w końcu byli z niego tak
dumni! Czuł się więc w obowiązku, by dla niego prowadzić go dalej. Tylko, jak w
takim razie miał wyleczyć swoją duszę? Wątpił, by w tym przypadku czas zdziałał
cuda. Są w końcu na świecie takie więzi, których nie da się zastąpić.
Koło południa zaczął się prawdziwy ruch. Co chwila ktoś go o coś pytał,
co chwila ktoś chciał coś kupić. Nie miał więc czasu na to, by myśleć i użalać
się nad sobą. Wiedział, że to dla niego lepsze, że tak powinno być. Że ze
swoimi koszmarami zostanie w nocy, gdy będzie sam w pokoju, w którym całe życie
było ich dwóch. Gdy wreszcie uporał się z całą kolejką i myślał, że wreszcie
chwilę odsapnie, dzwonek nad drzwiami zakomunikował pojawienie się kolejnej
osoby. Westchnął i podwinął rękawy, kierując się w stronę przybysza. Ujrzał ją
dość szybko, gdy nieobecnym wzrokiem wodziła po półkach w poszukiwaniu czegoś,
czego na nich ku jej niezadowoleniu nie było. Nie zwróciła na niego uwagi,
nawet wtedy gdy stanął tuż przy niej i chrząknął cicho, chcąc dać znać, że się
pojawił.
— Pomóc w czymś? — Zapytał w końcu, na co zareagowała
jedynie podskoczeniem w miejscu. Luna Lovegood, jak zawsze w swoim świecie.
— Nie. Albo tak. Właściwie to na pewno. Szukam nowych omniokularów,
moje poprzednie się zniszczyły. Znajdę jakieś tutaj? — Spytała unosząc
głowę do góry, by móc spojrzeć mu prosto w oczy. Chwilę ciszy, jaka między nimi
zapanowała wykorzystała na przeszycie go wzrokiem zupełnie tak, jakby
przebijała się przez jego duszę. George wiedział, że Luna zawsze była inna. Że
potrafiła wyczytać z człowieka wszystkie jego myśli i emocje. Być może właśnie
dlatego nigdy szczególnie z nią nie rozmawiał. Ani on, ani Fred. Ale Freda już
nie było, a panna Lovegood stała tuż przed nim i szukała... Omniokularów?
— Mamy... Mam kilka sztuk. Chodź, pokażę ci. — Chrząknął, gdy
poprawiał swoją wypowiedź i od razu skierował się do regału, na którym owe
przedmioty się znajdowały. Choć starał się brzmieć pogodnie, normalnie nie
potrafił. Wyczuła to od razu, słyszała w jego głosie smutek i żal. I wiedziała,
jak musiało teraz krwawić jego serce. Dlatego też, gdy udało jej się go
dogonić, ułożyła dłoń na jego plecach i uśmiechnęła się lekko.
— Tylko trzy modele, ale może któryś ci się spodoba. — Powiedział,
spoglądając na nią kątem oka i ukazując jej trzy pary omniokularów. Po chwili
wahania wybrała te, których oprawki unosiły się ku górze i co kilka sekund
zmieniały kolor. Czuła, że w tych będzie jej najlepiej. Poszła za nim do kasy i
dopiero gdy zapłaciła odezwała się po raz kolejny.
— Odkryłam ostatnio przyjemne miejsce, takie spokojne. Niby cały czas w
centrum, ale z dala od zgiełku. Niby park, a jednak bliżej mu do leśnej polany.
Chciałam się tam teraz wybrać, jeżeli chcesz możesz iść ze mną. — Mówiąc
to znowu przeszywała go tym swoim wszechwiedzącym spojrzeniem. Po ciele
George'a przeszedł dreszcz i choć w normalnych okolicznościach odmówiłby jej
(jak i każdemu) tłumacząc się pracą, tym razem się zawahał. Może właśnie tego
potrzebował?
— Czemu nie? — Mruknął cicho i sam nie wiedział kiedy złapał za
swój płaszcz i skierował się do wyjścia. Zamknął sklep nie myśląc o tym, ile
strat to przyniesie.
Kierowała go prosto na opisaną wcześniej polanę, gdzie nie było żadnej
żywej duszy. Żadnego człowieka, żadnej ławki, niczego, co wskazywało by na
obecność kogokolwiek. Jedynie ciche ćwierkanie ptaków pozwalało odsunąć od
siebie myśli o tym, że jest to zapomniany przez Boga zakątek. Luna usiadła na
samym środku, na trawie i spojrzała przed siebie - na drzewa. Gestem dłoni
wskazała mu, by usiadł obok niej, a gdy tylko to zrobił, odwróciła w jego
stronę głowę.
— Kiedy za dużo myślę, przychodzę tutaj. To miejsce przypomina mi o
tym, jaki ten świat potrafi być piękny. Przypomina mi o tym, że warto dalej
żyć. — Powiedziała cicho, kładąc się na plecach i wyciągając przed siebie
dłoń. Wzrok George'a powędrował za nią i utkwił w błękitnym niebie, pełnym
delikatnych, puszystych chmurek. Jak dawno na nie nie patrzył? Westchnął,
zachłysnąwszy się tym wszystkim. Po chwili milczenia, położył się obok i
przestał zadręczać czymkolwiek. Brakowało mu właśnie takiej chwili wytchnienia,
chwili bez przytłaczającego go poczucia winy. Myśli, że to on powinien był
zginąć, a Fred powinien był żyć.
Z zamyślenia wyrwał go dotyk jej dłoni, wodzący po opatrunku. Drgnął
lekko, odsuwając się i spoglądając na nią z zaskoczeniem.
— Musi boleć, prawda? — Zapytała i coś w wyrazie jej twarzy kazało
mu zrozumieć, że wcale nie chodziło jego o ucho.
— Potwornie. — Odpowiedział tylko, a ona uśmiechnęła się lekko.
Zabrała dłoń i ułożyła ją sobie na sercu.
— To zawsze boli i wbrew temu, co mówią inni – nigdy nie przestaje. Ale
uczymy się z tym żyć. Nic innego nam nie pozostaje. Musimy cieszyć się tym, że
dane jest nam dalej patrzeć na to niebo. — Jej słowa docierały do niego z
opóźnieniem, ale ich znaczenie wwiercało się w jego czaszkę i z pewnością długo
jeszcze będzie pamiętał przekaz, jaki chciała mu podarować. Uśmiechnął się
niemal niedostrzegalnie, ale wreszcie szczerze i odetchnął głęboko. Nie mówił
jednak nic więcej, bo nie widział sensu w zbytecznym wypowiadaniu słów. Luna
myślała najwidoczniej podobnie, bo zamiast przerwać ciszę, strzegła jej całą
sobą.
Po kilku godzinach milczenia w swojej obecności postanowili wrócić do
obowiązków i życia codziennego. Nadal bez słowa, pożegnali się, a George tego
dnia nie skierował się już do sklepu. Wrócił do domu, gdzie wreszcie udało mu
się spokojnie zasnąć i przespać całą noc. I choć nadal nie pogodził się z
odejściem Freda, zaczął mieć nadzieję, że będzie w stanie normalnie
funkcjonować. Że będzie mógł żyć, nie czując przez cały czas ciężaru jego
śmierci.
Opowiadanko napisane specjalnie dla mojej Bezuni. Mam nadzieję, że ci się podoba i będziesz czekać na kolejną część.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz