Jewgienij Bułhakow czuł się tak,
jakby właśnie spadł na samo dno. Całe jego istnienie w tym momencie zdawało się
być jedną, wielką drwiną świata. Czy nie był dziedzicem najpotężniejszego rodu
na świecie? Czy nie był najlepszym czarnoksiężnikiem ze swoich stron? I
wreszcie, czy nie był najprzystojniejszą istotą, jaką dane było innym ujrzeć w
całym swoim życiu? Na wszystkie te pytanie z dumą odpowiadał „tak”, a mimo to
siedział właśnie za drewnianym biurkiem, w gabinecie który odziedziczył po
młodszym bracie i powstrzymywał się przed wydaniem z siebie jęku rozpaczy.
Z początku plan przenosin do
Hogwartu wydawał mu się genialny. Miał pretekst by odejść z BUMu, który męczył
go niemiłosiernie. Nadstawianie karku za innych było bezsensowne, nauczył się
tego po marszu ROMu. Miał też pretekst, by nie wracać do Rosji – kochał ją,
owszem, ale czuł się tam nieswojo. Nie do końca rozumiał czemu, lecz
zdecydowanie było to spowodowane nagłą śmiercią ojca i Mikaela. Z jego własnych
rąk. No i nie był mężczyzną stworzonym do – nawet czysto politycznego –
małżeństwa, w które sam się wpędził. Nie, zdecydowanie trwanie u boku Vaksilija
wydawało mu się najrozsądniejsze. Zwłaszcza, że coraz częściej czuł narastające
w nim, pragnące wydostać się szaleństwo, które łagodniało tylko w pobliżu
Vakela. Sądził więc, że to będzie najlepsze rozwiązanie. Nie wiedział, jak
bardzo się pomyli.
Nie nienawidził tych dzieci. One po
prostu go nudziły. Wszystkie, co do jednego. Nie rozumiał, jak mogli być takimi
debilami, ale poza tym byli po prostu nudni. Nikt nie chciał się dobrze bawić. Nikt
nie chciał rozrabiać. Nikt nie bił się na jego warcie i przede wszystkim, nikt
otwarcie nie wchodził mu w dupę (przynajmniej jeszcze). Chciał być uwielbiany,
być ich bogiem i słyszeć, jak próbują mu się podlizać. Chciał dzieci, które
zrobią dla niego wszystko tylko po to, by na nie spojrzał i od czasu do czasu
pogłaskał po głowie. W Wielkiej Brytanii jednak – jak zdążył się już przekonać
jakiś czas temu – nikt nie doceniał nazwiska Bułhakow. Nikt nie zdawał sobie
sprawy z tego, jak potężny był on, jego ród i wszyscy jego bracia, nawet
Vaksilij będący największą pizdą.
Westchnął, spoglądając na
zachodzące za oknem słońce i zastanawiał się, czy przypadkiem nie został
sprowadzony do roli psa na smyczy. Psa, który miał chronić to miejsce i jednocześnie
uczyć innych, nadal pozostając w murach Hogwartu. W komnacie brata, który nawet
przez chwilę nie wspomniał o pokoju osobnym dla Jewgienija. Nie, żeby mu to
jakoś szczególnie przeszkadzało, jednak wiedział doskonale, że każdy z nich
miał swoje tajemnice i sekrety. I żeby tak pozostało, Gienusza potrzebował
własnej przestrzeni. Nie zdecydował jednak, czy chce ją sobie stworzyć w tym
gabinecie, to pozostawił na później.
Już miał oddać się swojemu
lenistwu, wyciągając kolejna fajkę, gdy usłyszał pukanie do drzwi i nim zdążył
zaprosić osobnika do środka (z początku planował po prostu udać, że go nie ma)
w drzwiach pojawiła się dobrze znana mu panna. Nadzieja Potocka, jedyna Słowianka,
na jaką zwrócił w tej szkole uwagę. Nazwisko polskie, korzenie i tradycje dość dobrze
znane. A mimo to, miała potężną wadę – była dzieckiem charłaków, które przez
przypadek przejawiło zdolności magiczne. Nigdy nie był agresywnym rasistą, za
jakiego miał swojego młodszego (i o ironio losu – brudnej krwi) brata. Niemniej
nie miał w zwyczaju zadawać się ze szlamami od tak. Adara, jako zdrajczyni krwi
była już i tak jego grzechem śmiertelnym i – być może właśnie dlatego – tak
bardzo podobał mu się związek z nią. Potocka jednak była inna. Była brudna i w
jego mniemaniu po prostu głupia. Z resztą, jak to możliwe, że kobieta nie
umiała zaparzyć kawy?
— Dzień dobry, panie profesorze.
— Powiedziała cichutko, spuszczając wzrok, gdy ich spojrzenia się ze sobą
spotkały. Niemal zwymiotował na ten widok, choć powstrzymał grymas wypływający
mu na usta. To jego praca i nawet, jeżeli jego szefem jest Vakel (a może właśnie
dlatego?) musiał się postarać.
— Co cię do mnie sprowadza? —
Zapytał głosem, od którego nie jednemu przechodziły ciarki po plecach.
Niestety, Potocka zdawała się być na to wszystko niezmiernie odporna. Niemal
zaklął w duchu, w końcu chciał być wrednym chujem, którego to dziecię będzie
się bało.
— Moja różdżka. Obiecał mi pan
pomoc. — Powiedziała zawieszając na nim stanowcze spojrzenie. Niemal prychnął, lecz
w ostatniej chwili wsunął sobie papierosa do ust i zapalił go ostentacyjnie.
— Nie przypominam sobie składania
żadnej obietnicy. — Warknął odrobinę za ostroi szybko chrząknął, próbując
zamaskować swoje zdenerwowanie. Jak ona w ogóle śmiała przyjść i zawracać mu
tym głowę? Zgubiła różdżkę to powinna to sama załatwić, czyż nie?
— Był pan tam ze mną. Jako
pedagog powinien pan…
— Jako pedagog powinienem dać ci
życiową lekcję i to właśnie robię. Każdy bierze odpowiedzialność za własne
czyny. Poszłaś do Zakazanego Lasu z własnej woli i z własnej woli zgubiłaś
swojego badyla. Jeżeli chcesz go odzyskać, musisz zrobić coś więcej, niż przychodzić
tutaj i prosić o pomoc. Udałaś się do tego lasu szukać tej różdżki? Nie? No to
nie wiem, w czym miałbym ci pomóc. Jesteś pasmem rozczarowań, Potocka.
Sądziłem, że będą z ciebie ludzie mimo wszystko, ale teraz… — Zrobił pauzę
zadowolony z własnego monologu. Ujrzał jej minę, taką niepewną. Chciała ukryć
emocje, chciała nie pokazać mu tego wszystkiego. Nie miała zamiaru się przy nim
popłakać więc zacisnęła jedynie dłonie. A on i tak wiedział, że była krucha i
kilka sprawnie wbitych igieł sprawi, że pęknie. Był legilimentą i nawet tak
twarda osłona nie była dla niego przeszkodą. Zaśmiał się do siebie, a na ustach
pojawił mu się parszywy, wręcz bezczelny uśmiech.
— Jeżeli chcesz się rozpłakać to
zrób mi przysługę i zrób to za drzwiami. Twoje łzy nie będą ani trochę
atrakcyjne. — Był okrutny. Był niesamowicie niemiły i z pewnością miała go za
chama. Nim jednak wbił kolejną szpilkę, dziewczyna uśmiechnęła się promiennie i
odezwała, głosem pewnym siebie i pełnym zadowolenia.
— Dziękuję za rozmowę. Dam pan
znać, jak już znajdę różdżkę. — I odeszła. Tak po prostu, pozostawiając
Jewgienija zaskoczonego. Czyżby jednak było w niej coś, co chciałby ujrzeć? Czy
był w niej ogień i nadzieja na człowieka, którego mógł z niej uformować?
Osłupiały siedział na krześle i
otworzył szufladę biurka. Wziął do ręki kawałek drewna i przez chwilę bawił się
nim w palcach.
Nadzieja Potocka. Dziewczynka,
która być może właśnie płakała w swoim pokoju. Jednocześnie dziewczynka, która właśnie
zasłużyła na odrobinę szacunku ze strony największego potwora, jaki chodził po
korytarzach tej szkoły.
Opowiadanie napisane (jak zawsze z opóźnieniem) na Sekretnego Bułkołaja na Mortisie. Osobą, dla której powstał ten ficzek jest Ururu! Mam nadzieję, że Ci się podoba!
Prawie się popłakałam, kocham, niech to spotkanie wejdzie w kanon mortisa pls.
OdpowiedzUsuńTo dobrze, bałam się, że zepsuję Hope. Jak chcesz możemy uznać, że coś takiego miało miejsce i po tym wysłałaś list do Vakela?
Usuń